30 maja, 2007




Dziś coś na słodko, pogoda za oknem szara i bura, więc najlepszym lekarstwem jest ciasto, ciepła herbata i dobra książka. Wprawdzie ciasto zostało już pochłonięte do ostatniego okruszka przez Krzyśka, ale zdjęcie i przepis zostało. Postanowiłam się podzielić tym z Wami. W końcu ten blog też po części ma być kulinarny.

Na tapecie będzie szarlotka – wprawdzie jabłka to owoce późnego lata i jesieni, ale nawet teraz można kupić bardzo dobre. Nie znam innego typu ciasta, które miałoby tyle wersji. Tradycyjnie u nas na stole gości szarlotka na kruchym cieście, lecz tym razem coś innego, lżejszego i bardziej wakacyjnego.

Szarlotka na biszkopcie z galaretkami

Składniki:


na ciasto:


5 jajek


5 łyżek cukru


5 łyżek maki


1 plaska łyżeczka proszku do pieczenia


1 plaska łyżeczka cukru waniliowego


szczypta soli




masa:


1 galaretka cytrynowa


1 łyżeczka żelatyny


6 średnich jabłek


3 łyżki rodzynek


3 łyżki cukru


2 łyżki miodu




dekoracja:


galaretka truskawkowa


bita śmietana




foremka:


średnia tortownica, posmarowana margaryna i posypana bulka tarta




Wykonanie:




spod - biszkopt


oddzielić żółtka i białka.


białka mocno schłodzić, dodać szczyptę soli, ubić na sztywna piane,


dodawać na przemian po 1 łyżce cukru i po 1 żółtku, na koniec dodać cukier waniliowy,


makę i proszek przesiać do ubitych jajek, delikatnie wymieszać.




Wylać do formy, piec ok. 25 min - 35 min - aż będzie brązowy, w temp 180 - 200 st C.




masa:


jabłka obrać, pokroić dość drobno, włożyć do garnka, wsypać cukier, miód i kilka łyżek wody (ok. 4-5)


gotować na małym ogniu, aż jabłka będą się lekko rozpadały ( u mnie trwało to ok. 25 min) gdy się skończą gotować dodać rodzynki




galaretkę zrobić zgodnie z przepisem, dodać do niej żelatynę, wlać do jabłek i pomieszać dokładnie,


odstawić w zimne miejsce do wystygnięcia.




Biszkopt nasączyć - ja zrobiłam to przy pomocy Martini,


wyłożyć jabłka na wierzch - jeśli wciąż są rzadkie, to najpierw same jabłka a płyn od nich gdy bardziej zastygnie.




wsadzić do lodówki


zrobić czerwoną galaretkę wylać na zastygnięte jabłka odstawić


udekorować bitą śmietana




Pycha jest, nie zajmuje dużo czasu i przede wszystkim jest tanie



Życzę smacznego

27 maja, 2007

kilka słów po urlopie




I znów długa przerwa w pisaniu.
Zresztą nawet nie wiem czy kogokolwiek interesuje to, co piszę, no może siostra zagląda albo ktoś ze znajomych.

A czemu mnie tyle nie było?
Odpowiedz prosta - Koniec kontraktu w Pfizerze, potem niecałe 2 tygodnie w Polsce.
Dobrze mi ten wyjazd zrobił.
Zobaczyłam się z mamą i z rodziną, spotkałam się kilka razy z Pawłem, odwiedziłam Ingę, pojechałam po dyplom i powłóczyłam się z Sylwią, uzupełniłam zapasy leków, odwiedziłam dentystę.
Jednym słowem przez 2 tygodnie miałam mało czasu na spanie, dużo zajęć i jeszcze więcej wrażeń. Efekt widać na wadze – 3 kg mniej.
Ja jestem z tego zadowolona, Krzysiek mniej. Żartobliwie nawet groził, że mam zakaz odwiedzania Polski, jeśli będę za każdym razem zrzucała to, co udało mi się nadrobić.

Co jeszcze mogę napisać? Chyba to, co odczułam w Polsce.
Przytłaczająca i osaczające z każdej strony poczucie beznadziei i bezsilności. Prawie każdy ze znajomych, z którymi rozmawiałam zwracał uwagę na to, że jest źle, jest gorzej niż wtedy, gdy wyjeżdżałam, a to tylko pół roku. Brak perspektyw, możliwości rozwoju, problemy ze znalezieniem pracy czy jej utrzymaniem, drogie życie i przede wszystkim brak nadziei. I to chyba najbardziej mnie ruszyło, bo przecież nadzieja to czasem jedyne, co nam zostaje, bez niej nie ma już nic.

Z drugiej strony przykład Ani, rozkwitającej w macierzyństwie. Nigdy nie widziałam tak dobrze wyglądającej i promiennej młodej mamy. Jak na nią patrzyłam to ciężko było uwierzyć, że ta kobieta niecałe 2 miesiące temu urodziła synka. Uśmiechnięta, zadbane włosy, pełna werwy, prawie zero marudzenia i miłość, jaką było widać, gdy patrzyła na małego.

Co jeszcze się działo?
Ano widziałam się z Pawłem, bałam się tego spotkania. Tego, że być może on też uważa, że mój wyjazd przyczynił się do jego choroby. Tego, że między nami nie będzie tak jak było. Na szczęście nasza przyjaźń jest wciąż trwała, dobra, prawie idealna. Byłaby idealna gdyby nie trzeba było wyciągać na siłę z niego komplementów. Żartowałam, jak zwykle mój nienasycony apetyt do słuchania, jaka fajna jestem się odzywa. Cudownie było znów potańczyć z nim, iść na spacer czy herbatkę.

Dobrze było znów zobaczyć Ingusię, mimo, że ostatnio straciłyśmy kontakt. To dobrze było siąść koło niej i rozmawiać jak za starych dobrych czasów.

Spotkałam się też z Gosią, jedyną osobą, spośród znajomych, która jest obok, z którą utrzymuję kontakt od podstawówki.

I Sylwia i mini tradycja – obiad w Sfinxie. Choć tym razem frytki mi nie smakowały tak jak kiedyś.

O rodzince nie będę wspominać, pewne rzeczy są zbyt bliskie sercu, zbyt osobiste by o nich pisać.

Cieszę się, że pojechałam do Polski, że miałam 2 tygodnie na odkrycie tego, że dom to nie miejsce gdzie się urodziłam czy wychowałam, ale miejsce gdzie jest moje serce.
A że ja mam duże serce i wielu ludzi się w nim mieści to mam dwa domy, jeden tu w Dublinie z Krzyśkiem a drugi w Tarnowie z mamą, rodzinką i przyjaciółmi. Nie jest to łatwe, bo wciąż odczuwa się tęsknotę, ale z drugiej strony to pozwala docenić chwile, które się w którymkolwiek z domów spędza.


Myślę, że na dziś wystarczy. Mam gorączkę i mogę troszkę bredzić. A jutro czeka mnie trudny dzień. Mam 2 rozmowy o pracę i to dość wcześnie rano.

Trzymajcie kciuki moi mili.
Dobranoc

05 maja, 2007

miasto moje a w nim...

Zbieram się od ubiegłego tygodnia żeby coś napisać. Wszystko, co układałam w głowie, gdy miałam wolną chwilę znikało, gdy siadałam do kompa.
Dziś postanowiłam się zmusić, dość milczenia, wypada od czasu do czasu coś napisać, inaczej, po co posiadać bloga?

Za tydzień lecę na 12 dni do Polski. Dość niespodziewanie, ale cieszę się. We wtorek kończy mi się kontrakt z Pfizerem i postanowiłam pozałatwiać swoje sprawy, odwiedzić rodzinę, iść do ginekologa i dentysty.
Będzie mi brakowało pracy z Gawinem i Tomkiem, miło się z nimi pracuje, choć czasem z Tomkiem mamy burzliwe momenty – wiadomo jak to jest, gdy spotykają się dwie osoby o bardzo niezależnych charakterach. Mimo wszystko będę tęsknić za tą pracą, za wstawaniem porannym i oglądaniem wschodu słońca, za uczuciem, że rano to miasto należy do mnie. Bo tak się czuję, gdy po 7 przemierzam dość spokojne jeszcze ulice centrum, że to miasto jest moje, mówi do mnie, przytula i przygarnia. Po południu, gdy wracam z pracy nie czuję już tego tak dokładnie, za to dominuje inne uczucie – solidarności i związania z innymi przybyszami. Dublin przygarnął nas wszystkich, ludzi z innych części Irlandii, imigrantów z nowych krajów Unii, przybyszy ze „starej” Europy, mieszkańców Azji, Afryki czy Bliskiego Wschodu. Koło siebie w autobusach siedzą przedstawiciele różnych nacji, religii i poglądów. Nie mówię, że asymilacja i integracja przechodzą łatwo, są tacy, którzy odnajdują się tu dość szybko i tacy, którzy nie radzą sobie z tęsknotą.
Ja jestem gdzieś pośrodku. Są tygodnie, gdy nie odczuwam tęsknoty za krajem, – bo że za rodziną to normalne, ale niekiedy bardzo mnie przyciska, chcę znów zobaczyć góry, śnieg czy poczuć trzydziestokilku stopniowe upały. Ale to szybko mi przechodzi.
Powoli zaczynam to miejsce nazywać swoim domem. Wiem, że niektórzy poczują się zgorszeni moją wypowiedzią, ale tak po prostu czuję. Polska zawsze będzie krajem mojego urodzenia, dzieciństwa i młodości, ale z to z Irlandią wiążę długoterminowe plany.
W tym kraju chcę przeżyć najbliższe kilka lat czy też kilkadziesiąt. Zależy od tego, co przyszłość przyniesie.

No na dziś pisania wystarczy, zabiorę się za oglądanie filmów i malowanie paznokci ;)

Miłego wieczoru drodzy czytelnicy i miłego długiego weekendu.